środa, 27 sierpnia 2014

Wreście JEST !!! Relacja z wyjazdu na "Lenina" :- )

Relacja:
Kw. Lubliniec Lenin Peak Expedition 7134 m n.p.m -2014
Jest 26 lipca 2014 roku, godzina w okolicach 15.00. Dokładnego czasu nie mogę podać, ponieważ choroba wysokościowa przeszła w swoją ostrą fazę. Nie do końca dociera do mnie to, że właśnie stoję na wierzchołku mojego pierwszego siedmiotysięcznika. Jestem totalnie wyczerpany, nie mogę zebrać myśli i czuję silne kłucie w klatce piersiowej. Pogoda udała się - zero wiatru i cały czas piękne słońce.
Kiedy teraz wspominam tamte momenty, dochodzę do wniosku, że powinienem być wdzięczny opatrzności za finał całej wprawy.


W dniach 7.07-6.08 odbyła się zakończona sukcesem wyprawa Klubu Wysokogórskiego Lubliniec do Kirgizji, której celem było zdobycie jednej z najwyższych gór Pamiru - Piku Lenina o wysokości 7134m n.p.m .
Wyprawa zaczęła się dla nas w Warszawie, a stamtąd lot przez Istambuł do Biszkeku. W stolicy Kirgistanu nie zabawiliśmy długo. Wynajem taksi do Oszu był pierwszym spotkaniem z lokalnymi przedsiębiorcami, którzy chcą naciągnąć turystę na każdy dodatkowy dolar.  
Wieczorem meldujemy się w Oszu w hotelu o podwyższonym standardzie De-Lux (klimatyzacja, telewizja satelitarna, lodówka). Rankiem udaję się nam znaleźć taksówkę, która zawiezie nas na Polane Ługową (~3500m) będącą główną bazą pod Pikiem (ang. Base Camp). Kolejny dzień to przejście aklimatyzacyjne z częścią bagażu do obozu pierwszego (ang. Camp I) położonego na wysokości 4500m .
Z powodu mojej wrodzonej niecierpliwości i lenistwa cała idea wchodzenia i schodzenia po kilka razy w górę i w dół w celu zaaklimatyzowania mocno mnie drażniła. Jednak Pik Lenina to pierwsza tak wysoka góra i trzeba było się podporządkować regułom.
Bagaże zostawiamy w obozie pierwszym w jednej z agencji turystycznych około 45 minut od miejsca, gdzie mamy plan się rozbić. Komendantem okazuje się być sprzedawca telewizorów, który na powrót odnalazł się w islamie i lubi zaczepiać chrześcijan. Nie mieliśmy czasu i nie byliśmy w formie na tak głębokie rozmowy i po krótkim pożegnaniu wróciliśmy do Base Campu.
Następnego dnia planowo, udaliśmy się do Camp 1 i po odebraniu depozytu mieliśmy jeszcze 45 minut marszu do najbardziej wysuniętych obozów agencji turystycznych. Czekając na Łukasza zdążyłem rozłożyć namiot i zorganizować wodę. Po około godzinie pojawił się obładowany i powiedział że zgubił się nowiuteńki odbiornik GPS, który kupił specjalnie na tę wyprawę. Nie była to dobra wiadomość, ponieważ teraz w razie załamania pogody i braku widoczności podczas ataku szczytowego możemy mieć spore problemy z nawigacją. Dodatkowo, GPS kosztował całkiem sporo pieniędzy.
Kolejny dzień to moja wycieczka do obozu drugiego (ang. Camp II), który znajduje się na około 5400m n.p.m. i powrót do Camp I. Łukasza nie udało mi się namówić, więc został i przyzwyczajał się do wysokości. Następnego dnia przy znakomitej pogodzie ruszamy z całym bagażem w górę. Na trasie mijamy całe tłumy wspinaczy i około południa docieramy do dwójki. Na miejscu spotykamy Michała z Krakowa, który poprzedniego dnia wgramolił się na szczyt. Michał miał gaz do sprzedania oraz GPS (!),który udaje nam się pożyczyć w zastaw za mój telefon.
Samopoczucie jest kiepskawe i nie chce nam się jeść. Udaje mi się jednak wyciągnąć Łukasza na obiad z namiotu. Najtańsze lofilizaty na rynku okazują się nie być takie bardzo, bardzo smaczne i ostatkiem sił wmuszamy w siebie paskudne danie z kurczakiem w sosie curry z rodzynkami. Kolejnego dnia z powodu złego samopoczucia udaje nam się wyruszyć dopiero około godziny 12. Nie mieliśmy ustalonego celu, ponieważ dowiedzieliśmy się, że po drodze do obozu trzeciego (ang. Camp III) znajdującego się na wysokości około 6100m n.p.m. są jeszcze dwa obozy pośrednie. Zdecydowaliśmy, że dojdziemy tam gdzie będzie się dało. Ostatecznie po wejściu na płaskowyż, gdzie mieścił się pierwszy obóz pośredni rozkładamy namiot. Jest to na wysokości około 5650m. Wysokość daje się mocno we znaki i dochodzimy do wniosku że to 200 metrów przewyższenia na dziś wystarczy.
Rano Łukasz i ja budzimy się z bólem głowy. Łukasz ma mocno spuchniętą twarz i ciężko się z nim dogadać. Mówi, że strasznie wolno myśli i ma duże problemy z podejmowaniem decyzji. Jedynym rozwiązaniem jest powrót do Camp I i odpoczynek. Organizm nie dostosował się jeszcze do warunków. W jedynce spędziliśmy dwa dni. Udało nam się zejść właśnie wtedy, gdy przypadło załamanie pogody. Widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów i zaczął padać śnieg. Śnieg padał, padał i padał, i napadało go całkiem sporo. W obozie dało się słyszeć pogłoski, że taka pogoda utrzyma się dłużej i że w ogóle trzeba przeczekać ze względu na lawiny. W tym czasie poznajemy dwóch alpinistów z Rosji - Aloszę i Aleksieja.
Drugiego dnia restu Sasza przyniósł wiadomość:
- There is a dead men in Camp III!
Ukraiński alpinista zmarł w nocy w sowim namiocie na skutek niedotlenienia mózgu. Śnieg przykrył namiot zakrywając wszystkie otwory wentylacyjne. Organizm osłabiony przez wysokość nie wytrzymał. Wpłynęło to dość negatynie na morale grupy. Jednak po dwóch dniach cudownie się rozpogodziło i z lepszymi humorami ruszyliśmy w górę.
W dwójce znaleźliśmy się około 18, ponieważ szliśmy we czterech z nowopoznanymi Aloszą i Saszą. Chłopaki nie byli zaklimatyzowani, więc potrzebne były częste odpoczynki. Ja z Łukaszem ponownie zadekowaliśmy się w obozie pośrednim (5650m). Kolejne dwa dni zajęło nam przeniesienie się do obozu trzeciego, gdzie ku naszemu zaskoczeniu można było nawet wynająć namiot w cenie 50 EUR/ noc. W tym obozie rotacja ludzi była największa, ponieważ nikt nie chciał siedzieć na takiej wysokości dłużej niż 2 dni. Pomimo tego, że w dni aklimatyzacyjne leży się cały czas i obija w namiocie, człowiek czuje się coraz słabszy. Komercyjni przewodnicy, którzy wynajmują tam namioty zmieniają się co 3 dni.
Drugą kwestią jest odżywianie się, co w przypadku naszej wyprawy wypadło nie najlepiej. Apetyt nie dopisywał, a kiedy już byliśmy gotowi coś zjeść, to nie mieliśmy nic więcej w menu oprócz taniego liofila i małego kawałka słoniny (podobno z psa :-), który dostaliśmy od naszych rosyjskich znajomych. Zdecydowaliśmy się na atak następnego dnia. Wszystko przygotowaliśmy, stopiliśmy śnieg i ułożyliśmy się do snu… i tak przeleżałem całą noc w oczekiwaniu na sygnał alarmu z pożyczonego odbiornika GPS. Kłopoty ze snem miałem już w obozie pierwszym, więc nie było to dla mnie nic nowego. Większość nocy przeleżałem przewracając się z boku na bok. Zaburzenia snu świadczyły o niewystarczającej aklimatyzacji, ale zignorowałem te objawy.
Wstaliśmy planowo o 3.15 i rozpoczęliśmy bardzo powolny rozruch. Łukasz jak zwykle był spuchnięty i niechętny do komunikacji, ale zapewniał, że będzie lepiej. Ja po wyjściu przed namiot stwierdziłem że pogoda super, zero chmur i tylko wiatr trochę wieje. Zrobił się bardzo duży ruch i hałas ponieważ większość obozu szykowała się do ataku tego ranka. My jak zwykle gramoliliśmy się i byliśmy gotowi na godzinę 5, przy czym niektóre zespoły wyruszyły już około 3 rano. Pierwszy gotowy do wyjścia byłem ja i musiałem poczekać na Łukasza około 10 minut przed namiotem. Z każdą chwilą wiatr coraz bardziej mnie wychładzał i gdy Łukasz w końcu wyszedł ja już nie czułem palców u nóg i ogólnie było mi zimno w ch*j.
Na dodatek kilkadziesiąt metrów przed nami pojawiły się światła latarek ekipy która wyruszyła o 3. Wracali! Mimo to rozpoczęliśmy nasz atak. Po 15 minutach marszu wiatr wiał coraz mocniej, a do wychłodzonych palców nóg dołączyły palce rąk. Nasze wyposażenie nie pozwalało na przebywanie w takich warunkach dłużej niż 30 minut. Zostało nam tylko zawrócić z naszego śmiesznego ataku szczytowego. Humor miałem bardzo kiepski, bo skoro nie mogłem wytrzymać marszu przez 15 minut, to jak mogę wytrzymać cały atak szczytowy trwający kilkanaście godzin. Wszystko co miałem do ubrania, już na siebie założyłem, więc nie wiedziałem co dalej. Łukasz co prawda miał lepsze buty i nie cierpiał z tego powodu, ale nie protestował gdy zaproponowałem powrót.
Dotarło do nas, że nie mamy odpowiedniego sprzętu na takie warunki, a z relacji innych wynikało, że tu zawsze tak wieje i nie ma co oczekiwać poprawy. Na domiar złego tego dnia skończyły nam się wszystkie batoniki, czekolady i cukierki, co mocno obniżało morale zespołu. Pomimo kiepskiego poranka, zdecydowaliśmy że następnego dnia zaatakować szczyt, ale trochę później. Godzina 6 wydawała nam się rozsądna z powodu braków odpowiedniego sprzętu .Ustaliliśmy też że w razie niepowodzenia będziemy próbowali przenosić się do mało popularnego Camp IV (6400m)  i stamtąd próbować dotrzeć na szczyt. Udałem się więc na żebry po obozie i udało mi się zebrać kilka zup instant, jednego liofila, a także kilka kaszek i słodyczy.
Kolejnym pomysłem zwiększenia szans na wejście była próba pożyczenia od ludzi kurtek lub spodni puchowych, a w zasadzie jakiejkolwiek odzieży. Z powodu zmęczenia oraz kiepskiej diety odczuwaliśmy zimno coraz bardziej. W śpiworze spałem we wszystkim co miałem, więc nie było już żadnego zapasu. Wysiłki nie przyniosły rezultatu bo wszyscy szykowali się na atak i nikt nie chciał  odstąpić swojego ekwipunku.
Następnego dnia stał się pierwszy cud - pogoda w dzień ataku była idealna. Minimalny wiatr, czyste niebo oraz słońce które wyłaniało się zza wierzchołków. Na atak ruszył cały obóz. Dzięki późniejszemu startowi oszczędziliśmy sobie maszerowania w lodówce, jednak z drugiej strony traciliśmy rezerwę czasową. Przyspieszyliśmy trochę i po półtorej godziny udało nam się dogonić wszystkie zespoły, które wychodziły dużo wcześniej.
Jednak po pewnym czasie pojawiły się problemy z samopoczuciem gdzieś na wysokości około 6900m. Musiałem często zatrzymywać się na odpoczynek i czasami zataczałem się na lewo i prawo. Łukasz maszerował za mną, ale był w lepszej formie. Z ostatniego podejścia po polach śnieżnych na wierzchołek pamiętam tylko fragmenty. Na szczycie nie spędziliśmy długo, zdążyliśmy zrobić tylko zdjęcie na lokalny konkurs - ”Kto dalej w wakacje z gazetką parafialną u Oblatów?”. Zaczęliśmy być spychani w dół przez jednego z przewodników wynajętych przez agencje turystyczne, którzy asekurowali wejście swoich klientów. Byłem bardzo zmęczony a tempo mojego schodzenia było koszmarne. Co chwila traciłem równowagę i padałem na bok. Wiedziałem że muszę zejść w dół, ale czułem, że będzie to bardzo, bardzo długa droga.
I tu wydarzył się drugi cud. Nie wiadomo skąd, podczas jednego z moich odpoczynków zjawił się lekarz. Wykonał szybkie rutynowe badanie i zaaplikował mi zastrzyk z Dexametazonu. Wyciągnął z plecaka również dodatkową kurtkę i dał mi do ubrania. Po chwili lek zaczął działać i mózg zaczął lepiej pracować. Pomiędzy lekarzem i przewodnikami w sznureczku rozpoczęliśmy powolny marsz w dół. Z każdym metrem czułem, że dochodzę do siebie, ale tempo i tak było bardzo wolne.
Po przejściu fragmentu zaporęczowanej grani tzw. „Noża”, przewodnicy odłączyli się od nas, bo byłem już w stanie maszerować sam. Po drodze spotkaliśmy jeszcze Szweda w namiocie w obozie czwartym. Poczęstował nas herbatą i skarżył się, że strasznie wieje i że bez pomocy swojego przewodnika nie rozstawiłby namiotu.
Na szczęście czułem się już dobrze i drogę z Camp IV do Camp III pokonaliśmy już całkiem normalnie. Ostatecznie wróciliśmy do namiotu około godziny 19. Cały atak trwał 13 godzin, co było ku naszemu zdziwieniu standardowym czasem przejścia, jednak dla mnie była to cała wieczność. W dalszym ciągu miałem zawroty głowy, ale byłem zadowolony, że udało się wejść i wrócić.
Następnego dnia zeszliśmy od razu do jedynki, gdzie przywitała nas kolejna tragiczna wiadomość o śmierci węgierskiego snowboardzisty, z którym rozmawialiśmy jeszcze kilka dni wcześniej. Kolejne dni przyniosły więcej przemyśleń na temat naszego wejścia, ryzyka, choroby wysokogórskiej, obrzęku mózgu i płuc oraz zagadnieniom aklimatyzacji.
Wyprawę zaplanowaliśmy na trzy tygodnie plus dodatkowe dni zapasowe. Udało nam się wejść na szczyt po 13 dniach, więc zostało całkiem sporo czasu do zagospodarowania. Czas udało się spożytkować na zwiedzaniu, odpoczynku i jedzeniu słodyczy.
W wprawie uczestniczyli Jakub Szczerba i Łukasz Kocewiak.


 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz